środa, 6 czerwca 2012

1. Pożegnanie.

Lekkim ruchem pociągnęłam za sznureczek rolet, które powoli szły w górę. Poranne promienie słońca oświetliły moją twarz, która była w stanie zrozpaczonym. Mimo woli przymknęłam oczy. Poczułam znajome ciepło na twarzy, ale też i na całym ciele. Wiosna. Wszystko dosłownie budzi się do życia. Ludzie wychodzą ze swoich skorup, otwierają się na innych, jakoś działają w społeczeństwie, które wydaje się być coraz żywsze. Nigdy nie mogłam pojąć czemu akurat wiosną skoro jest tyle pięknych pór roku. Mama w tym czasie weszła do pokoju. W ogóle nie zwracałam na nią uwagi, patrzyłam cały czas na to przeklęte miejsce, w którym moja mentalna agonia miała swój start. Ukradkiem zobaczyłam, że ma przejętą minę, wręcz taką, która mówi, że martwi się o swoje jedyne dziecko. Postawiła mi na stoliku, który stał obok parapetu na którym siedziałam, kawę. Taką jaką kocham. Nie mogłam jej tknąć, tego dnia jakoś nic nie mogło mi przejść przez gardło - nawet słowa. Usłyszałam krzyk kogoś z dołu, pewnie taty, żebym się ogarnęła. Wstałam, rozejrzałam się po pokoju. Pełno chusteczek na podłodze. Podeszłam ze strachem do lustra. Nie było aż tak źle jak myślałam. Potargane włosy, spuchnięte oczy i ta koszula. Cała przesiąknięta Jego zapachem. Całkowicie jego. Chciałam się w niej zatopić, być sercem jak najbliżej z Nim, ale okoliczności mi nie sprzyjały. Wybuchłam płaczem.
W końcu po godzinie rozklejenia założyłam czarną sukienkę. Zeszłam na dół. Rodzice patrzyli na mnie z bólem w oczach. W tym momencie nie potrzebowałam ich współczucia więc szybko poszłam do samochodu, który miał mnie eskortować na miejsce. Na cmentarz.
Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy. Weszłam, nie.. wbiegłam do kaplicy z płaczem. Chciałam zobaczyć Go jeszcze raz, zanim go zakopią. To było straszne. Jego czarne, lśniące włosy, były w absolutnym chaosie, jego twarz jak zwykle z resztą urodziwa, nawet ten wiecznie ciepły uśmiech był taki sam jak zawsze. Ale była jedna różnica. On nie żyje. Jest martwy. Właśnie leży w trumnie, a to Jego pogrzeb. Człowieka, który mi się oświadczył. Człowieka, który znaczył dla mnie więcej niż wszystko. I pomyśleć tylko, że jego serce już nigdy nie zabije tym rytmem co zawsze. Że już nigdy nie będę mogła przytulić się do jego piersi, że już nigdy nie oplącze mnie rękami, nie da poczucia bezpieczeństwa.. zostałam sama. A to tak bolało. Nawet już nie pamiętam kiedy zaczęłam płakać. Ale doskonale pamiętam moment kiedy ksiądz podszedł do mnie, żebym się pożegnała, bo trzeba zacząć uroczystość. Nie miałam siły krzyczeć, a tak bardzo chciałam. Nie rozumiem, jak ten człowiek mógł oczekiwać ode mnie, że pożegnam się z cząstką własnej duszy? Nieważne. Dotknęłam Jego skóry. Była zimniejsza niż jakikolwiek lód. Zmierzwiłam jego włosy, dotknęłam policzków, ust. Pocałowałam go - jakbym oczekiwała, że jest jakąś śpiącą królewną w męskim wydaniu. Niestety, nic takiego się nie stało. Schowałam w kieszeni Jego skóry Jego ulubione fajki. Tak zawsze chciał być pochowany, ale nigdy nie wiedziałam, czemu mi o tym mówi. Ściągnęłam mój łańcuszek po babci i zapięłam go na Jego szyi. Zdążyłam wydukać ostatnie żegnaj i wrócić do ławki, a potem najzwyczajniej w świecie zemdlałam.
Obudziłam się dopiero pół godziny później, już po modlitwie w kaplicy. Podążyłam za trumną, którą właśnie wynosili. Teraz szłam wolnym, ale zdecydowanym krokiem. Szkoda tylko, że moje myśli nie były wolne i zdecydowane od bólu, jakiego doświadczyłam wpatrując się nie tylko w trumnę, ale i w Jego przyjaciół, którzy szli za mną. Wszyscy jakoś uzewnętrzniali swój ból, poza jednym. Michaelem, który swoimi czarnymi oczami bacznie mnie obserwował. Nie uśmiechał się. Nie smucił. Obserwował.
Doszliśmy na miejsce, gdzie wykopany był dość spory rów. Ręce mi tak drżały.. nie mogłam wziąć grudki ziemi, ale w końcu to zrobiłam. Musiałam pierwsza go "zakopać", bo nie miał rodziny. Oprócz mnie, jeżeli można mnie nazwać jego rodziną. Padłam na kolana, zaczęłam płakać. Znowu. Jakbym się nie napłakała przez ostatnie dwa tygodnie, kiedy to próbowali go ratować. Kiedy zadzwonili do mnie, że nie żyje..Nagle poczułam mocne, a zarazem delikatne szarpnięcie za ramiona. Mimowolnie wstałam. Michael rozgonił moje łzy chusteczką. Nie wytrzymałam. Przytuliłam się do nieznanego mi w sumie człowieka. Ale chyba nikt nie miał mi za złe.
Rodzicie czekali w samochodzie. Tak u nas z tym wsparciem rodziny jest. Michael mnie odprowadził. I wspierał. Ogólnie to chyba tam się poznaliśmy. I to strasznie smutne. "-Moje kondolencje." - powiedział spokojnie. "- Wiem co czujesz. Josh był moim najlepszym przyjacielem. Bratem. To straszne stracić kogoś takiego. Także zapraszam cię na herbatę. Josh kazał mi się tobą opiekować.. wiesz na wypadek jakby coś mu się stało. Zapisz mi adres na kartce, przyjadę po ciebie wieczorem. Nie odbieraj tego jako czegoś niemoralnego. W tej sytuacji musimy trzymać się razem." - powiedział tajemniczo. Zdążyłam zapisać na skrawku papieru mój adres i zniknął. Chyba go polubiłam. Wie kiedy mówić, a kiedy nie. Jakoś.. stres ze mnie zszedł, już nie myślałam tylko i wyłącznie o śmierci Josha. Weszłam do samochodu, wyciągnęłam ze schowka fajki i zaczęłam palić. Choć nigdy tego nie robiłam. Nie miałam czym płakać, zaciągałam się dymem raz po raz i zaraz po wywaleniu peta przez okno zmorzył mnie błogi sen.
___________________________________________
Hej, to "znowu" (dla niektórych) ja. Będę tu pisać.. o czym? Nie zdradzę. Od razu pocisnęłam z grubej rury, mam nadzieję że docenicie i że wam się spodoba. Jeżeli coś jest wg. was nie tak, albo coś strasznie wam się podoba - piszcie w komentarzach.
Pozdrawiam. ;*

1 komentarz:

  1. Każdy Twój blog ma w sobie coś takiego, że chce go się czytać:)
    Tak więc czekam na ciąg dalszy!

    OdpowiedzUsuń